Recenzja filmu

Adamant (2023)
Nicolas Philibert

Statek pijany

Na wszelkie laury zasługuje sposób patrzenia Philiberta na świat: ciepły, cierpliwy, pełen szacunku dla przedmiotu opowieści, który na naszych oczach staje się jej podmiotem. Francuz stosuje tę
Statek pijany
"Are you crazy?" – rzucił odbierający Złotego Niedźwiedzia na 73. Berlinale Nicolas Philibert, kiedy Kristen Stewart ogłosiła, że jury uznało jego "Sur l’Adamant" za najlepszy film festiwalu. Żart był podwójny, bo to opowieść o osobach zmagających się ze zdrowiem psychicznym i ich opiekunach zastanawiająca się nad tym, co to oznacza "być szalonym". Ale też werdykt był odważny i zaskakujący, bo niewielu typowało film do zwycięstwa – kolejnego, dodajmy, triumfu kina dokumentalnego po niedawnej nagrodzie w Wenecji dla "Całe to piękno i krew" (czy następne będzie Cannes?). Jakby Berlinale chciało powiedzieć, że zamiast bezsensownie produkować kolejne wielkie, drogie, nieekologiczne blockbustery, przyszedł czas docenić małe filmy z sensem. 

Na pewno na wszelkie laury zasługuje sposób patrzenia Philiberta na świat: ciepły, cierpliwy, pełen szacunku dla przedmiotu opowieści, który na naszych oczach staje się jej podmiotem. Francuz stosuje tę metodę od czterech dekad, tworząc swoje niespektakularne, humanistyczne kino. Wzorem Fredericka Wisemana za temat często bierze instytucje, będące mikrokosmosem społeczeństwa. Portretuje je w tonacji optymistycznej, pochyla się nad słabszymi: w ostatnim filmie – osobami z problemami, wcześniej – zwierzętami ("Nénette") czy – dziećmi. Jak w "Być i mieć", portrecie małej szkoły w Owernii, o którym Tadeusz Sobolewski pisał tak: "Składanie pierwszych słów i odkrywanie, że po liczbie siedem następuje osiem, staje się nauką życia – bycia sobą wśród innych, bycia razem z innymi". W "Sur l’Adamant" też najważniejsza jest wspólnota i prostota – autor skupia się na sprawach podstawowych: rozmowie, wypiciu razem kawy, czasem po prostu obserwowaniu pływających po Sekwanie kaczek. 

Dzieje się to w miejscu w wyjątkowym. Tytułowe Adamant to paryska placówka opiekująca się osobami z problemami psychicznymi. Dzienna klinika otwierana jest każdego ranka, by wieczorem wypuścić pacjentów do domu. Nie ubezwłasnowolnia ich, nie traktuje jak kryminalistów, zaprasza do rozmaitych aktywności, wśród których jest arteterapia, wspólne prowadzenie kawiarni, a nawet organizacja dyskusyjnego klubu filmowego. Ten obchodzi właśnie dziesiąte urodziny – w planach celebracji są chociażby pokazy "Osiem i pół" i "Bosonogiej Contessy". 

Philibert nie stosuje twardych podziałów na pacjentów i opiekunów, wszyscy są tu bohaterami. Stają się nimi nawet twórcy: reżyser (i jednocześnie operator) oraz dźwiękowiec Érik Ménard, których rozmówcy czasem wywołują do odpowiedzi. Na "Sur l’Adamant" składają się jednak nie tylko wywiady, często bardzo osobiste, ale też wnikliwe obserwacje, przepełnione ciepłem i humorem, bez przekroczeń i sensacji. O co zapewne byłoby nietrudno, jako że Philibert skupia się nie na osobach w przejściowym kryzysie zdrowia psychicznego, lecz na "prawdziwych szaleńcach", jak opisuje się jeden z bohaterów filmu. Na tych, którym choroba wykrzywiła twarze, uniemożliwiła wychowywanie dzieci czy pracę zawodową. I uczy ich słuchać, obserwować, dostrzegać piękno, mądrość, kruchość – to prawdziwa lekcja empatii. 

Na pogodny wydźwięk filmu wpływa na pewno samo położenie placówki, znajdującej się na zacumowanej przy brzegu Sekwany barce. Musiało ono być wspaniałym prezentem dla dokumentalisty, oferującym siłą rzeczy pewien naddatek poetycki – jakbyśmy wkraczali na statek pijany "prądem rzek obojętnych niesiony w ujścia stronę". Ale i bez Rimbauda architektura tego miejsca robi wrażenie. Z zewnątrz – najlepszy przykład nowoczesnego dizajnu; wnętrza bardziej przypominają pracownie artystyczne niż szpital. Jasne, ciepłe i otwarte – jak żaluzje rozwierane co rano przez pracowników, zachęcają, by wpaść tu na kawę, także ludzi nieleczących się w Adamant. Konstrukcja nie tylko dobrze wygląda, ale i działa – zaprasza to, co na zewnątrz, do środka, ale pozwala też w każdej chwili miejsce opuścić. Żeby zapalić, potańczyć, odetchnąć świeżym powietrzem – co kto woli. 

Film łapie takie momenty, rozluźniając podejście do formy, która nie jest tu dopięta na ostatni guzik. Widz może po nim nawigować po swojemu, wybierając ulubionych bohaterów, rezonujące z nim momenty. Te otwarte drzwi do Adamant mają przy tym solidną konstrukcję: wyznacza ją przede wszystkim muzyka, tworzona przez samych bohaterów. Ktoś tu zagra punk-rocka, popowy utwór na syntezator albo piosenkę poetycką. Jeden z bohaterów mówi, że muzyka uratowała mu życie, inni wskazują na leki i rozmowy – i to również coś, z czym widz może się utożsamić, szczególnie po kolejnych lockdownach, które wystawiły zdrowie psychiczne wielu na niebezpieczeństwo. Pandemia jest tu zresztą obecna – na początku widzimy jeszcze paryżan w maseczkach, które z biegiem kręconego przez trzy lata filmu stopniowo znikają z twarzy bohaterów. Odsłaniają się przed nami, kamera podchodzi coraz bliżej, stają się bezbronni. Ale nikt im krzywdy nie zrobi – ani w Adamant, ani w "Sur l'Adamant". 
1 10
Moja ocena:
7
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones